staruszek 2.0

2014-01-03

Steven Erikson – Wspomnienie lodu

Steven Erikson - Wspomnienie loduW kolejnym tomie „Malazańskiej Księgi Poległych” Erikson zadziwia po raz kolejny. Przede wszystkim „Wspomnienie lodu” (bo taki tytuł nosi tom trzeci) jest lepszy od dwóch poprzednich razem wziętych. Poza tym widać wyraźnie, że autor pisze – za co cześć mu i chwała – mając w głowie plan. Metodycznie wyjmuje z kieszeni fakt za faktem zadziwiając pomysłowością i głębią spojrzenia. Chociaż to wspaniałe i zaskakujące zarazem, że „Malazańska Księga Poległych” zdaje się być dziełem już dawno w głowie pisarza powstałym i wypieszczonym, to niezwykłe jest jednak to, że Erikson wyrzuca z siebie te wszystkie pomysły, zalewa wręcz nimi czytelnika i zupełnie się nie przejmuje, że to dopiero trzeci tom z dziesięciu.
„Wspomnienie lodu” rozpoczyna się z pozoru pozbawioną znaczenia historią sprzed setek tysięcy lat, tuż przed rytuałem T’lan Imassów, który uczynił tych zwyczajnych „ludzi” nieśmiertelną rasą poświęconą tylko jednemu celowi – wojnie. Tak naprawdę, mimo znaczącej roli odgrywanej przez samych Imassów, aż do samego końca ciężko dopatrzeć się w fabule powieści (rozgrywającej się kilka miesięcy po „Ogrodach Księżyca” i równolegle z „Bramami Domu Umarłych”) powiązań z tym wstępem. Gdy je w końcu odkrywamy, są one wyjątkowo zaskakujące, spinające ciekawą klamrą stylistyczną historię sprzed eonów z krwawą wojną toczoną przez Dujeka i jego sojuszników przeciwko tajemniczemu imperium Pannion Domin.
Książka w interesujący sposób łączy losy pojedynczych postaci, które wydają się nie mieć większego znaczenia dla fabuły (początkowe pojawienie się Zrzędy i jego tajemniczego pracodawcy), w większy i miejscami iście epicki wymiar całego cyklu i wielkiej wojny, której zapowiedź możemy dostrzec na samym początku tego tomu. I nie chodzi tu o konflikt Malazańczyków z Pannion, ale coś na skalę światową. Tarcza Kowadło, jeden z dowódców kompanii najemników oddanych Dziczemu Bogu, staje się postacią kluczową nie tylko dla zmiany wśród ascendentów (powiązanej z wydarzeniami wywołanymi przez Hebroica w tomie poprzednim), ale też dla T’lan Imassów. Tymczasem Zrzęda, strażnik karawanowy, zupełnym przypadkiem trafia do oblężonego miasta i, mimo swojego wrodzonego sceptycyzmu, przeradza się w kolejnego bohatera (po Paranie i Tocu), który zgoła nieświadomie stał się „przedstawicielem” jednego z nowych bogów (i znowu odwołanie do poprzedniego tomu). Również dla Toca Młodszego, poza wyjątkowym towarzystwem T’lan Imassa i Pani Zawiść, Erikson przewidział udział w zmianach w panteonie. Oprócz tego na scenę powraca wielu starych bohaterów z Podpalaczami Mostów na czele.
Bohaterów jest wielu, a wszyscy zwyczajni niezwyczajni. Bo tymi, których oczy są dla nas bramą na świat, są zwykli ludzie, którzy mieli jednak nieszczęście wpakować się w niezwykłe wydarzenia. Pchają swoje życiowe taczki, robią, co muszą, czasem – jeżeli mają dużo szczęścia – to co chcą i próbują wytyczyć sobie drogę pośród wydarzeń. Erikson życia im nie ułatwia, wielu zaś (w tym paru głównych) nie oszczędza – cykl nie nazywa się „Malazańską Księgą Poległych” przez przypadek. Po raz kolejny też bardzo zręcznie stworzył barwną mozaikę wydarzeń, charakterów i miejsc, w kilku przypadkach prezentując naprawdę nadzwyczajne pomysły (wygłodniała armia Pannion, Dzieci Martwego Nasienia, ryzykowne targi Szybkiego Bena z Okaleczonym Bogiem czy jedna z końcowych scen z udziałem Tarczy Kowadła i zastępów T’lan Imassów).
Dwa poprzednie tomy „Malazańskiej Księgi Poległych” były niezłe (chociaż drugi znacznie lepszy). Jednak cały cykl wskoczył na wyższe obroty dopiero we „Wspomnieniu lodu”, kiedy to Erikson postanowił objawić nam sens i przeszłość stojącą za jego Domami i Grotami, kiedy wyjaśniło się, czym jest Sen Pożogi i kiedy… litościwie pominę resztę, coby oszczędzić spoilerów. Do tej pory były to jedynie pomysłowe szczegóły, miłe i zręczne, ale raczej przyprawy, niż fabularne mięso. Objawienie doprawdy zapiera dech w piersiach. Szczegółów, jak już wspomniałem, nie podam, przeczytajcie sami. Wypada tylko mieć nadzieję, że Erikson sobie z tym wszystkim poradzi w kolejnych tomach.

2013-08-19

Steven Erikson – Bramy Domu Umarłych

Steven Erikson - Bramy Domu UmarłychJest sztuką niezwykłą i rzadką stworzenie dobrego drugiego, niezależnego tomu tego samego cyklu. Niełatwo jest korzystać ze stworzonych wcześniej prawideł i bohaterów bez obsuwania się w fabularne i uczuciowe schematy pierwszej części. Kuszące jest dalsze prowadzenie tych samych przygód z dodawanymi ni w pięć, ni w dziewięć nowymi wątkami. Steven Erikson dokonał tej sztuki pisząc „Bramy domu umarłych” (drugi tom „Malazańskiej Księgi Poległych”). Tom zdecydowanie lepszy niż poprzedni („Ogrody księżyca”) – pojawiło się poczucie humoru, bohaterowie jacyś tacy sympatyczniejsi, akcja szybsza, fabuła zaś stała się brutalniejsza i smutniejsza.
W powieści obserwujemy długą, kilkusetstronicową podróż kilku grup nowych i starych bohaterów. Wątki ich wędrówek łączą się ze sobą, rozplatają i ponownie zbiegają. Początkowa wyprawa Skrzypka, Kalama, Apsalar (dawniej Żal) i Crokusa przeradza się szybko w dwie osobne przygody. Jedna z nich łączy się z motywem wielkiego buntu i narodzin bogini koczowniczych plemion w Siedmiu Miastach, podczas gdy drugi zbiega się z historią dwóch potężnych, nieludzkich wojowników: Icariuma i Mappo Trella. Jednocześnie mamy okazję obserwować losy Siódmej Armii Imperium z perspektywy historyka Duikera, który wiernie towarzyszy nowej pięści, Coltaine’owi. Ostatnim elementem jest historia trójki niewolników zesłanych do kopalni otataralu.
Z bohaterów poznanych w „Ogrodach księżyca” w powieści mamy do czynienia jedynie ze Skrzypkiem, Kalamem, Crokusem i Apsalar. Jeśli w poprzedniej recenzji narzekałem na płytkość przedstawianych przez Eriksona postaci, to po lekturze tego tomu muszę przyznać, że dwie części cyklu to dla Eriksona nadal zbyt mało, by przedstawić ich w miarę wiarygodnie. Z pewnością jest lepiej niż poprzednio, ale nadal sporo brakuje aby ocenić ten element powieści chociażby zadowalająco.
Bogactwo świata „Malzańskiej Księgi Poległych” nie zawiera się jedynie w bohaterach występujących na kartach „Bram Domu Umarłych”, choć postaci takie jak Mappo Trell i Icarium stanowią żywe świadectwo prawdziwej antyczności zaprezentowanego uniwersum. Opisywane w powieści miejsca (miasto na pustyni, do którego zawitali Felisin i Hebroic), wydarzenia (wędrówka Trella i Icariuma) czy wreszcie wątki (bunt w Raraku i powiązana z nim starożytna przepowiednia) pokazują, jak dokładnie Erikson przemyślał historię swojego świata. Jest to też jeden z głównych powodów, dla których warto wybaczyć autorowi wciąż słabo zarysowanych bohaterów.
Jak gdyby zdając sobie sprawę z tego problemu związanego z postaciami, Erikson nie oszczędza ani starych, ani dopiero wprowadzonych na scenę bohaterów. Uwiadcznia się to głównie w opisie wędrówki Duikera w towarzystwie malazańskiej armii. Choć może wędrówka to nieodpowiednie słowo. Po wybuchu rebelii przeciwko Imperium, nowy dowódca imperialnej armii (wielka pięść) Wickanin Coltaine wiedzie dziesiątki tysięcy uchodźców wraz ze swoją armią, tocząc bezustanne, krwawe walki z buntownikami i starając się przebyć setki mil, by znaleźć bezpieczne schronienie w jednym z niewielu wciąż broniących się miast. Choć Coltaine i jego doradcy doskonale zdają sobie sprawę z tego, że sama armia, pozbawiona tego „sznura psów”, miałaby jakieś szanse na przetrwanie, nie zapominają o swojej podstawowej misji. Mimo olbrzymich strat ponoszonych w każdym starciu z przeciwnikiem (czyli fanatycznymi wojownikami Apokalipsy), armia Coltaine’a brnie wciąż naprzód. Erikson ich nie oszczędza, od początku ukazując tę wyprawę jako skazaną z góry na porażkę. Tym boleśniejsze będzie zakończenie, które, dla czytelnika przyzwyczajonego do happy end’ów i okupionych wielkim kosztem zwycięstw, może okazać się rozczarowaniem.
Drugi tom „Malazańskiej Księgi Poległych” wzbudza w czytelniku o wiele więcej zainteresowania niż „Ogrody księżyca”. Mimo iż „Bramy Domu Umarłych” czyta się zdecydowanie lepiej, a od lektury trudniej się oderwać, to jednak wciąż nie jest to coś, czego można by oczekiwać po tak zachwalanym autorze fantastyki. Swoją drogą miło stwierdzić, że Erikson to pisarz, który potrafi się rozwijać – dobrze to rokuje przed kolejnym tomem.

2013-07-22

Steven Erikson – Ogrody księżyca

Wznowienie „Ogrodów księżyca”, pierwszego tomu „Malazańskiej Księgi Poległych” Stevena Eriksona to dobra okazja, by raz jeszcze sięgnąć po tę książkę. W moim przypadku, było to pierwsze zetknięcie się z książkami Eriksona (nie licząc niezbyt udanego cyklu o przygodach Bauchelaina, Korbala Broacha oraz ich pełnego wad lokaja – Emancipora Reese’a).
Książka reklamowana jest jako „najlepszy debiut fantasy ostatniej dekady”. Moim skromnym zdaniem to spore nadużycie. Pierwszym, rzucającym się na nic niespodziewającego się czytelnika, mankamentem jest bardzo wysoki próg wejścia w świat powieści. Wiele stron trzeba przerzucić, by móc wreszcie zacząć swobodnie się po nim poruszać. Nie lubię sytuacji, w których pisarz wykazuje się kompletną niedbałością o czytelnika, czy to podejrzewając go o ubytki w intelekcie i prowadząc za rękę, coby przypadkiem nie musiał do niczego dochodzić samodzielnie, czy, jak to zrobił Erikson, wrzucając na głęboką wodę i zupełnie nie zawracając sobie głowy umieszczeniem choćby obietnicy stałego lądu na horyzoncie.
Plus dla Eriksona za to, że jeżeli już przebijemy się przez te 150-200 początkowych stron (przebijemy się dosłownie, bo styl pisania Erikson ma cokolwiek ciężki), to książka potrafi wciągnąć. Mnogość bohaterów, bytów nadprzyrodzonych, ras ludzkich i nieludzkich, miejsc i wydarzeń, ciekawe spojrzenie na magię, historia sięgająca nawet nie tysiące czy dziesiątki tysięcy, a setki tysięcy lat wstecz – wszystko to może zachwycać i intrygować, a przede wszystkim sprawia, że książkę trudno nazwać jednoznacznie złą. Ciekawe tło nie nadaje jednak wielopłaszczyznowości kartonowym bohaterom.
Gdyż to właśnie bohaterowie są najsłabszym chyba punktem powieści Eriksona. Naszkicowani są bardzo grubą kreską, bez większych niuansów czy osobistych dążeń. W efekcie są oni do siebie niezwykle podobni. Elitarny oddział Podpalaczy Mostów (poznajemy ich na samym początku, by w kolejnych rozdziałach dowiedzieć się o ich niefortunnych losach w trakcie wojen prowadzonych przez Malazańskie Imperium) stanowi swojego rodzaju bohatera zbiorowego, grupę twardych żołnierzy, którzy pójdą za swoim dowódcą na najbardziej niebezpieczne i samobójcze misje. Różnice między poszczególnymi członkami oddziału opierają się głównie na ich funkcji: mamy dowódcę imieniem Sójeczka, saperów i maga (który skrywa swoje własne tajemnice), a także dziwną dziewczynę imieniem Żal (także mającą kilka sekretów). Na dobrą sprawę poza imionami ciężko odróżnić ich wszystkich od siebie, a w efekcie – trudno przejmować się ich losami. Rzecz ma się trochę inaczej z innymi postaciami, lecz nawet oni, dobrzy czy źli, rzadko kiedy wyróżniają się jakimiś szczególnymi cechami charakteru. Oczywiście, jest od tej reguły kilka wyjątków, na czele z Kruppe, kryjącym za zasłoną słusznej tuszy i pocieszności nieprzeciętnie bystry umysł i tajemnicze sny – nie są one jednak w stanie naprawić złego wrażenia dotyczącego ogółu książkowych bohaterów.
Fabuła powieści stanowi obok świata przedstawionego jeden z mocniejszych elementów powieści. Tło stanowi tutaj wielka wojna Imperium z ostatnimi wolnymi miastami, które dotychczas opierały się władzy cesarstwa. Jest to wojna totalna, w której żadna ze stron nie cofnie się przed niczym. Do walki zostaje rzucona potężna magia i demony, a do gry dołączają takie potęgi jak tajemniczy władca Odprysku Księżyca nieuznający dominacji Imperium czy nieludzkie i wymarłe przed wiekami rasy. Choć jest to jedynie wojenka na krańcu imperium, autor daje wyraźnie do zrozumienia, że to zaledwie początek i że cykl będzie dotyczył wydarzeń na o wiele większą skalę. Erikson mimo pewnych trudności z zarysowaniem swoich bohaterów potrafi zaciekawić czytelnika licznymi wątkami fabularnymi, z wyjaśnieniem których wcale mu nie śpieszno. Tajemnicza przeszłość Szybkiego Bena, los Tattersail czy tajemnicze wędrówki senne Kruppe to tylko kilka przykładów rzeczy, które sprawiły, że nie zamierzam zakończyć swojej przygody z „Malazańską Księgą Poległych” na pierwszym tomie.
Najlepszy ze wszystkich elementów jest jednak świat przedstawiony, w którym mimo upływu czasu przeszłość odgrywa bardzo istotną rolę, a ludzie są przedstawieni jako jedna z wielu ras, która ma swój początek i bardzo prawdopodobnie doczeka też swojego końca. Dodatkowo rola odgrywana w powieści przez bogów bawiących się ludzkimi losami czy po prostu realizujących własne cele jest wyjątkowo intrygująca.
Chociaż książka kończy się w wyraźny sposób i wiele wątków zostaje zamkniętych, to widać jednak, że jest to tom pierwszy „Malazańskiej księgi poległych” i sporo rzeczy zostało jeszcze do wyjaśnienia. Z pewnością nie jest to najgorsza z powieści, a Erikson zasługuje na kolejną szansę.

Stwórz darmową stronę albo bloga na WordPress.com.