staruszek 2.0

2016-11-09

Cytat na dziś.

Filed under: cytat na dziś — staruszek @ 12:22:41
Tags: , ,

– Wróćmy się i zabijmy tych wszystkich gangsterów! Wszystkich. Kill’em all! Mam trochę pistoletów i samurajskie miecze. Nikt się nie przyczepi. To tylko pseudokibice, karki, zjeby, co nie odróżniają sojowej latte od lodowej frappe. Nikt się nie oburzy. Ba, wręcz przeciwnie. Wyborcza przyzna ci za to tytuł człowieka roku, a taka jedna profesor co środa zrobi ci loda. To co? Dodupcamy?
– Hmm…
– I co, wyobraziłeś to sobie, ziomuś? Zaraziłem cię kiłą entuzjazmu?

2015-10-29

Vincent V. Severski – trylogia szpiegowska: Nielegalni, Niewierni, Nieśmiertelni.

1_nielegalni 2_niewierni 3_niesmiertelni

Przyznam się bez bicia, że o Severskim i jego trylogii dowiedziałem się przez przypadek – ot, po prostu wpadłem na jedną z jego książek przeglądając inne na półce w księgarni (tak, wiem – jestem staroświecki). Później o pierwszym tomie trylogii („Nielegalni”) usłyszałem kilka miłym słów od znajomego, tak więc postanowiłem przeczytać, a właściwie, to przesłuchać całą trylogię.
Cała trylogia, nazywana szpiegowską (tom pierwszy i około pół drugiego można z czystym sumieniem tak nazywać, później należy raczej używać nazwy trylogia sensacyjno-szpiegowska) dowodzi, że nasze stereotypowe wyobrażenia, często wyidealizowana wizja pracy wywiadu niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Dowodzi? A owszem, dowodzi, bowiem książki napisał były oficer wywiadu polskiego i choć wiemy, że cała historia jest fikcyjna, to jednak jemu dajemy wiarę bardziej, niż komukolwiek innemu, a realia, na których autor oparł swą opowieść, przekonują do tego stopnia, że czytelnik (słuchacz) odnosi wrażenie, jakby był świadkiem szczerej, dogłębnej spowiedzi szpiona.
Książki przedstawiają życie agentów wywiadu takie jakim jest naprawdę (a przynajmniej tak blisko prawdy, żeby się to jakoś w miarę czytało/słuchało). Mało jest tu biegania z coltem i zabijania złych Rosjan, którzy są klonami Dolpha Lundgrena, tak jak i mało w nich zapieprzania Astonem Martinem Vanquishem z prędkością, dzięki której straci się prawo jazdy na najbliższe 500 lat. Dużo za to jest podróżowania, planowania i rozmów, co Severski przedstawił w taki sposób, że mam mieszane uczucia. Fabuła niekiedy porywała tak, że nie mogłem doczekać się kolejnych spacerów z psem (wtedy najczęściej słucham książek), a niekiedy z trudem przebijałem się przez kolejne spisy ulic w trakcie tras sprawdzających.
Widać, że Severski lubi patos, szczególnie w odniesieniu do oficerów polskiego wywiadu. Lubi teatralne, przerysowane sytuacje i napuszone dialogi, niektóre sceny są niemal melodramatyczne. Agenci wywiadu polskiego nie pracują, oni służą, nie oglądając się na życie prywatne, zdrowie, pieniądze. Przeszkadzają im, oczywiście, niekompetentni szefowie i politycy, którzy niczego nie rozumieją. Służby wywiadowcze różnych krajów dzielone są na dobre i złe. Bardzo źli są ci z CIA (również Brytyjczycy nie są przedstawieni w najlepszym świetle). Zasady moralne mają Polacy i Szwedzi. Rosjanie są przede wszystkim profesjonalistami. Mossad istnieje, ale niczym specjalnym się nie wyróżnia. Najlepiej czuje się zaś w opisach spraw konkretnych, np. technicznych związanych z działaniami agentów, z procedurami śledzenia, sprawdzania czy nie jest się śledzonym, organizowania tajnych punktów. Gorzej wychodzi mu psychologia postaci, ukazywanie ich osobowości.
Jeśli sięgacie po książki Severskiego z nadzieją, że dowiecie się jakichś tajemnic, to możecie się trochę rozczarować. Książki zawierają mnóstwo ciekawostek z tak zwanego „codziennego życia szpiega”: jak podrobić dokumenty z czasów wojny, jak wpuścić w maliny osoby, które śledzą szpiega, jak pozbyć się elektronicznej uprzęży w postaci komórek i laptopów. Czyli ciekawostki, którymi możecie błysnąć w towarzystwie. Mnóstwo jest przeniesionych do fabuły osobistych animozji autora (Zacharski musiał się nieźle wkurwić, jeśli przeczytał książki Severskiego), politykom też się trochę dostaje (jeden z przełożonych głównego bohatera ma ksywkę „Klocek Lego”, bo pasuje na każde stanowisko), jak i fascynacji skandynawskimi klimatami. Widać, że Severski lubi Szwecję (w końcu spędził tam kilka lat w trakcie swojej pracy w wywiadzie) – momentami autor zżyna na całego z „Millenium”, jednak jest to na swój sposób urocze, bo robi to specjalnie i jeszcze puszcza do czytelnika/słuchacza oczko mówiąc przy tym: „No zżynam – i co z tego?”.
Ktoś, kto zakłada, że skwituje tę książki pobłażliwym uśmieszkiem, jako produkt naśladujący najlepsze dokonania koryfeuszy na polu powieści szpiegowskiej, będzie musiał pogodzić się z faktem, że mu się ten uśmieszek prędko ulotni, a mina zrzednie. Bo trylogia Severskiego to kawał solidnej sensacyjnej prozy, osadzonej w naszych, polskich realiach, bez skrupułów obalającej mity o pracy wywiadu i bez ogródek serwujący parę gorzkich prawd. Fakt, Nobla raczej za te powieści Severski nie dostanie, ale z drugiej strony nie dla literackich fidrygałków czytamy/słuchamy takie książki. Ogólnie, mimo kilku słabszych momentów i kilku niedociągnięć, całość czyta/słucha się naprawdę z przyjemnością (choć gorzej do wspomnianego wcześniej „Millenium”).
Na zakończenie kilka słów o lektorze: Krzysztof Gosztyła jest znakomitym lektorem (być może najlepszym w Polsce). Jego interpretacja trylogii Severskiego sprawdza się znakomicie, a Gosztyła potrafi wybrnąć z klasą nawet z kiepskich fragmentów powieści.

2015-09-21

Steven Erikson – Przypływy nocy

mkp_pn„Przypływy nocy” to piąty tom Malazańskiej Księgi Poległych. Jest to swego rodzaju niespodzianka: poprzednie tomy przyzwyczaiły nas do tego, że akcja przemieszczała się pomiędzy kontynentami Siedmiu Miast a Genabackis, zaś opisane wydarzenia biegły w miarę chronologicznie. Tymczasem w „Przypływach nocy” dostajemy coś zupełnie innego, niespodziewanego i, wydawać by się mogło, zupełnie niezwiązanego z fabułą dotychczasowych części cyklu. Erikson zostawił wszystkich swoich bohaterów i wszystkie wykreowane przez siebie krainy daleko za sobą i postanowił nas cofnąć do czasów przed wygnaniem znanego z „Domu Łańcuchów” Trulla Sengara, przenosząc jednocześnie akcję na odległy kontynent. Przyznaję się bez bicia, że właściwie przez pierwszych kilkaset stron liczyłem na nagłe porzucenie wątków Tiste Edur i Letheru oraz powrót do tego, z czym zdołałem się już oswoić (na podobieństwo historii toblakai z „Domu Łańcuchów”). Nic takiego jednak nie nastąpiło. Nie doczekałem się też zbyt wielu nawiązań do przyszłych wydarzeń (poza Trullem Sengarem, którego wprowadzono do fabuły poprzedniego tomu w dość tragicznej sytuacji, jednak nawet doczytawszy do końca możemy jedynie przypuszczać, jakie były powody jego wygnania). W efekcie, czytając piąty tom sagi trudno się połapać w tym, co też autor chce nam pokazać i jakiemu celowi ma to służyć. Nie znaczy to oczywiście, że powieść jest zła – śmiało można stwierdzić, że jest wręcz przeciwnie. Ryzykowny skok autora w czasoprzestrzeni można uznać za w pełni udany, zaś „Przypływy nocy”, choć to już piąty tom, trzymają poziomo pozostałych części cyklu.
Fabuła, jak zwykle zresztą u Erikson, jest trudna do streszczenia. Książka, poza postacią Trulla Sengara, niewiele ma punktów styczności z resztą cyklu. Pojawiają się znane nam rasy, kilka znanych z reszty cyklu nazw i postaci, ale to ślady zaledwie i bez większego wpływu na główną treść fabuły. Kontynent, na którym dzieją się opisane w książce wydarzenia jest na tyle odległy (i na tyle dziwny), że nie stosuje się tam nawet systemu Grot. Tym większy podziw należy się autorowi – wszedł na nieznane obszary, porzucił wypracowane starannie postaci i sprostał wyzwaniu. Zachował wszystkie zalety swej prozy, poruszając się w nowym świecie, obmyślając nowe charaktery. Podstawą fabuły jest konflikt Okaleczonego Boga z resztą świata, ale na tym tle rozgrywa się mnóstwo podwątków – starcie państwa Lether z plemionami Tiste Edur, historie trzech niezwykle uzdolnionych braci Beddict, czterech braci Sengar, opowieść o pradawnej zdradzie Scabandariego Krwawookiego i wiele, wiele innych. Dostajemy też parę następnych kawałków łamigłówki, jaką stanowi świat Malazu: zyskamy wgląd w historię Tiste Edur i Tiste Andii, powiększy się grono znanych nam potomków i krewnych Matki Ciemności, a Forkrul Asssailowie pokażą co nieco ze swojej prawdziwej natury. To ostatnie jest szczególnie interesujące, bo okazuje się, że ta pradawna rasa, portretowana do tej pory dość sympatycznie, niesie w sobie straszliwą groźbę śmiertelnego uspokojenia całego świata.
Summa summarum, w „Przypływach nocy” dostajemy to wszystko, za co Eriksona kochamy. Po pierwsze: tworzenie i konflikt kultur. Na kartach powieści rosną całe cywilizacje ze swoimi systemami wartości i są to konstrukcje żyjące, zmieniające się w czasie i w zetknięciu z sąsiadami. Zderzenie dwóch spojrzeń na świat, darwinowskie pożeranie słabszej kultury i spychanie jej przedstawicieli na odległe marginesy stanowi nieustannie powtarzane na kartach powieści memento. Tak jak „Bramy Domu Umarłych” można było odczytać jako kontakt cywilizacji Zachodu z Arabami, tak tu widać, jak leśne i górskie plemiona łowców i zbieraczy miażdżone są przez rozpędzone koła cywilizacji chciwości. Po drugie: umiejętne szkicowanie konfliktów pomiędzy bohaterami. Każda z głównych postaci musi wybierać, co ze sobą zrobić, jakie decyzje podjąć i nie są to rozważania trywialne. Po trzecie – humor i dialogi. W tym potwornym świecie zawsze się znajdzie kilka powodów do śmiechu. Erikson, jeśli chodzi o szkicowanie zwałów trupów nie ma sobie równych, ale jak mało kto potrafi wieść przez karty powieści zabawną postać, której wypowiedzi będą nieodmiennie radować. W „Przypływach nocy” taką rolę pełni Tehol Beddict i jego rozmowy z lokajem Buggiem (choć nie tylko). Autor wykorzystuje tu w pełni swój talent do budowania wieloznacznych dialogów, do ukrywania znaczeń w znaczeniach, rzucania podtekstów i wikłania tropów. Po czwarte wreszcie: magia. Malaz to świat skąpany w magii bardziej niż jakakolwiek inna kreacja fantasy. Tu nie da się dopasować schematu „znane + czary”, bo krainy wyrosłe w wyobraźni Stevena Eriksona zostały przez magię doszczętnie przeobrażone. Jak gdyby po wszystkich kontynentach przetoczył się gigantyczny czarodziejski walec, wplatający świadomość istnienia magii i magicznych istot w jaźń każdego, komu przyszło żyć w tym fragmencie czasoprzestrzeni. Książki Eriksona są wyśmienitą pożywką dla wyobraźni. Umiejętne wplecenie elementów nadprzyrodzonych, połączone z oryginalnym zestawem ras i starannie dopracowaną historią ich konfliktów, tworzy krajobrazy i wydarzenia przewyższające bogactwem i intensywnością większość wizji, jakie normalny umysł jest w stanie wypracować.
Pozostaje mi więc na koniec stwierdzić, że Erikson nadal nie traci formy, zaś „Przypływy nocy” są wyśmienitą lekturą, pełną wszystkich zalet, jakimi wyróżnia się jego proza.

2015-08-05

Cytat na dziś.

Filed under: cytat na dziś — staruszek @ 09:20:55
Tags: , , ,

Ojciec majora Majora był trzeźwo myślącym, bogobojnym człowiekiem (…).
Jego specjalnością była lucerna i żył z tego, że jej nie uprawiał. Rząd płacił mu dobrze za każdy korzec lucerny, którego nie zebrał. Im więcej lucerny nie uprawiał, tym więcej pieniędzy dostawał od rządu i za każdy nie zarobiony grosz kupował ziemię, aby zwiększyć ilość nieuprawianej lucerny. Ojciec majora Majora pracował bez wytchnienia nad nieuprawianiem lucerny. Długie zimowe wieczory spędzał w domu nie naprawiając uprzęży i codziennie skoro południe zrywał się z łóżka, aby dopilnować, czy nic nie zostało zrobione. Mądrze inwestując stał się wkrótce najpoważniejszym nieproducentem lucerny w okolicy. Sąsiedzi przychodzili do niego po radę w najróżniejszych sprawach, gdyż dorobił się sporej fortuny, co było dowodem mądrości.
– Jako posiejecie, tako będziecie zbierać – radził niezmiennie, na co sąsiedzi niezmiennie odpowiadali „Amen”.

2015-07-09

Cytat na dziś.

Filed under: cytat na dziś — staruszek @ 14:44:32
Tags: , , , ,

– Apteka? Potrzebuję szczepionki na wielkie wirusy. Nie mam recepty, ale potem doniosę. Jak pokonamy wirusa i odbudujemy Opole, to doniosę.
– Na wielkiego wirusa… na wielkiego wirusa… hmm… Mam szczepionkę powodującą białaczkę, autyzm, mam taką podporządkowującą ludzi rządowi światowemu, mam szczepionkę zmieniającą w kosmiczne jaszczury. I jeszcze blokującą mózg i powodującą rozległy ecoparenting. Ale na wielkie wirusy nie mam. Nie. Zresztą bez recepty i tak nie mogę spylić.
– To już koniec. Zgasła ostatnia iskra nadziei. Zawiodłem… Żaden z pomysłów na pozbycie się wirusa nie zadziałał…
– A może medycyna naturalna? Picie nafty, wahadełko, kryształowy Ozyrys, świecowanie uszu…
– Świecowanie dupy.
– A może to wirusa trzeba wyleczyć? W sensie – pomóc mu. Może niszczy miasto, bo jest chory, bo jego dusza jest nieszczęśliwa, bo cierpi… A jest przecież taka siła, która potrafi wyleczyć nawet największego drobnoustroja. Jest taka moc, która uwalnia od cierpienia i tęsknoty. Silniejsza od ciemności i zawiści, która wprawia nas w nastrój spod znaku LOL. Moc, która leczy i daje ukojenie. Jest taki wiatr, co nozdrza mężczyzny rozchyla, jest taki wiatr… moc, energia, tajemnica… Wiesz co to jest Wilq? Ty wiesz, to…
– Miłość?
– Homeopatia! Hu-huuu!!!

2015-05-08

Steven Erikson – Dom Łańcuchów

mkp_dl„Dom Łańcuchów” – kolejny tom Malazańskiej Księgi Poległych – jest wyraźną kontynuacją wydarzeń na skalę światową, które rozpoczęły się w poprzednim tomie, zaś starcia między ascendentami i przygotowania do zakrojonego na wielką skalę konfliktu są tłem dla kontynuacji „Bram Domu Umarłych” i prób odbicia Siedmiu Miast z rąk armii sha’ik.
Początek, podobnie jak w poprzedniej części serii, wydaje się być oderwany od całej reszty. Przynajmniej do czasu, w którym potężny wojownik toblakai zamiast ciągłej walki z ludźmi postanawia przyłączyć się do Tornada i staje się osobistym strażnikiem bogini Apokalipsy. Chodzi oczywiście o towarzysza Leomana od Cepów, który przelotnie pojawił się w „Bramach Domu Umarłych”. Tutaj Erikson przemienia go z bohatera epizodycznego w jedną z głównych postaci – poznajemy pełną historię jego wędrówek i kilka niejasnych sugestii dotyczących starożytności jego rasy. Co więcej, Karsa Orlong został również wplątany w potężny konflikt między ascendentami, lecz, na podobieństwo wielu innych bohaterów, których spotkał ten wątpliwy zaszczyt, nie zaakceptował swojej roli.
Poruszająca historia Karsy Orlonga – Erikson zdaje się wreszcie nieco głębiej zarysowywać postać – zręcznie łączy się z wątkiem wewnętrznie skonfliktowanej armii Apokalipsy ukrywającą się za zasłoną Tornada w samym sercu Raraku. Nowa przywódczyni, Felisin, stopniowo zaczyna ulegać sile bogini Tornada i tracić swoją własną osobowość. Tymczasem towarzyszący jej Hebroic Lekki Dotyk nękany jest niepokojącymi wspomnieniami nefrytowego giganta; były sługa Dzika Lata nie może się pogodzić z wygnaniem, na które sam skazał swojego pana ani z zajęciem jego miejsca przez nowego ascendenta. Mamy też do czynienia z nowymi bohaterami, spośród których jedynie tajemniczy L’oric, wielki mag, zaczyna odgrywać istotną rolę w opowieści. Jednak armia Apokalipsy nie jest jednolita – nawet fanatyzm i pragnienie wyzwolenia się spod malazańskiej dominacji nie uczyniły wszystkich bezmyślnymi i posłusznymi Felisin wojownikami. Choć z początku nie sposób tego dostrzec, nad Raraku rozciągnął swoje macki Okaleczony Bóg pragnący stworzyć swoją własną armię wyklętych, odrzuconych i, nomen omen, okaleczonych. I tym razem dostajemy kilka dość obrzydliwych pomysłów, które nadają odpowiedniej realności szalonemu bogu i jego równie spaczonym sługom.
Było to już widoczne we wcześniejszym tomie, ale dopiero teraz widać to wyraźnie, że Erikson stopniowo odchodzi od prezentowania czytelnikowi bogactwa swojego świata na rzecz bohaterów. Jest to bardzo dobra zmiana – nie dlatego, że nie wierzę w jego umiejętności kreowania fascynującego uniwersum (co zresztą pokazuje nadal w „Domu Łańcuchów”, przedstawiając chociażby wędrówkę pewnego T’lan Imassa i Tiste Edur przez zapomnianą grotę w pogoni za nieumarłymi renegatami), ale dlatego, że wydarzenia dojrzały wreszcie do tego, by skupić się właśnie na postaciach dramatu i nadać im nieco więcej indywidualnych cech.
Udaje mu się to w przypadku Karsy Orlonga, nieco gorzej wychodzą próby pogłębienia relacji między Crocusem (występującym tu pod nowo przybranym imieniem Nożownik) a Apsalar, podobnie dzieje się też w przypadku relacji między malazańskim magiem i członkiem Szponu – Perłą – a wojowniczką Czerwonych Mieczy, Lostarą Yil. Typ babochłopa reprezentowany zresztą przez Lostarę Yil świetnie wpisuje się w trend wyznaczony przez inne kobiece postacie tego samego typu (jedna i druga Przyboczna, Srebrna Lisica, Apsalar). O wiele realniej wygląda stopniowo powiększająca się przepaść między Felisin a Heborikiem czy kolejna silna przyjaźń między upadłym Imassem a odrzuconym Tiste Edur. Choć mężczyźni wydają się być o wiele bardziej faworyzowani przez Eriksona, to jednak nawet w opisywaniu ich silnych, męskich przyjaźni autor popada nie tyle w przesadę, co w brak realizmu i powtarzalność. Co prawda na samym początku, przy opisie wyprawy Karsy i jego dwóch towarzyszy, mamy zaprezentowane dobrze zarysowane i wyraziste charaktery, lecz ta tendencja nie utrzymuje się przez resztę powieści.
A szkoda, bo na scenę wraca kilku Podpalaczy Mostów, a „Dom Łańcuchów” łączy rozerwane wątki drugiego i trzeciego tomu. Skrzypek (pod nowo przybranym imieniem Struny) z radością wrócił w szeregi malazańskiej armii, która pod przywództwem nowej przybocznej ruszyła na Raraku, by uporać się z wielkim buntem. Nie zabrakło scen z radosnego żołnierskiego życia (z pojedynkami skorpionów urozmaicającymi długą wędrówkę przez Siedem Miast) i przedstawienia nam nowych, jakże charakterystycznych postaci (Flaszka, Koryk, Śmieszka, Tarcz). Owszem, to nie Podpalacze, ale wygląda na to, że sam Erikson doskonale czuje się właśnie w takich żołnierskich klimatach – nie po raz pierwszy podczas lektury jego cyklu towarzyszymy wędrującej armii. Nie po raz pierwszy dobrze się przy tym bawimy i nie po raz pierwszy zakończenie tej wędrówki okazuje się być zaskakujące.
Podsumowując, należy stwierdzić, że czwarty tom Malazańskiej Księgi Poległych spokojnie wytrzymuje porównanie z poprzednim tomem, w niektórych miejscach zaś go przewyższając (opis wędrówki Karsy Orlonga). Erikson pisze dużo i szybko. I nadal jest to ten sam Erikson – pasjonujący, piszący lekko, pełen wszystkich zalet, do których zdążyliśmy się już przyzwyczaić w ciągu trzech poprzednich tomów.

2015-04-09

Zygmunt Miłoszewki – Bezcenny

Filed under: ostatnio przeczytane — staruszek @ 11:31:39
Tags: ,

zm_bezcenny„Bezcenny” to moje pierwsze zetknięcie się z prozą Miłoszewskiego (prezent pod choinkę). Lektura książki była szybka, łatwa i przyjemna. Na tyle przyjemna, że w kolejnym tygodniu pochłonąłem trylogię o prokuratorze Szackim. Wtedy też zmieniłem nieco zdanie o „Bezcennym”.
„Bezcenny” to powieść sensacyjna z historią sztuki i muzealnictwem w tle. Rzecz tyczy zaginionych (a właściwie to zrabowanych) podczas wojny dzieł sztuki. Polski wywiad dostaje cynk, że jeden z najbardziej poszukiwanych obrazów na świecie „Portret młodzieńca” Rafaela Santi znajduje się w posiadaniu amerykańskiego biznesmena kolekcjonera i że jedynym sposobem przejęcia go jest kradzież. Do akcji zostaje wysłana malownicza grupa: Zofia – historyk sztuki i urzędniczka MSZ, Szwedka arystokratka Lisa – doświadczona złodziejka obrazów, wybitny acz ekscentryczny marszand Karol (były kochanek Zofii) oraz emerytowany komandos Anatol (rodzima wersja Jamesa Bonda). Pierwsza z trzecim i druga z czwartym utworzą dwie erotyczne parki, choć akurat pod tym względem ta powieść Miłoszewskiego – w porównaniu do książek o Szackim – jest raczej niewinna, a chwilami uderzająco sentymentalna.
Nasi bohaterowie trafiają na trop tajemnicy, która może odmienić nie tylko historię sztuki, ale i losy całego świata. Problem w tym, że po całej Europie ścigają ich bezlitośni najemnicy i amerykańscy komandosi. Miłoszewski zaś pełnymi garściami czerpie z tradycji gatunku. W „Bezcennym” znalazły się nawiązania do Pana Samochodzika, Indiany Jonesa, Bonda czy wreszcie książek o spiskowych teoriach dziejów.
Z tego wszystkiego Miłoszewski tworzy typową prozę rozrywkową ze sporą ilością (jak na tego typu książkę) informacji o grabieży obrazów w czasie wojny, historii poszczególnych malowideł, metod odzyskiwania zaginionych obiektów, itd. To wszystko zaś okraszone migawkowymi złośliwościami pod adresem „kaszubskiego premiera” i jego ministra (od kultury), tudzież kilka uszczypliwości wymierzonych w to, czego Miłoszewski chyba nie lubi (niestety znów jest tego znaczniej mniej niż w trylogii o Szackim).
Ogólnie mam wrażenie, że książka stara się być na siłę „bardziej” – bohaterowie przeżywają wydumane przygody, odkrywają straszliwe tajemnice, a wszystko okazuje się powiązane ze wszystkim – jakby autor pytał butnie „skoro Amerykanie mogą, to czemu my nie”? Cóż, wszystko można, jeśli jest to zrobione z sensem. W przypadku „Bezcennego” mamy naprawdę świetny pomysł, ciekawych bohaterów, ale całość jest strasznie nierówna – od porywających i trzymających w napięciu fragmentów do rozdziałów wywołujących efekt plaśnięcia dłonią o czoło.

Zygmunt Miłoszewski – Uwikłanie, Ziarno prawdy, Gniew

Filed under: ostatnio przeczytane — staruszek @ 11:28:18
Tags: , , ,

1_zm_uwiklanieJesteśmy we współczesnej Warszawie (rok 2005) w dawnych pomieszczeniach klasztornych. Wynajął je psychoterapeuta Cezary Rudzki. Prowadzi on specyficzny rodzaj terapii grupowej – tak zwane ustawienia rodzinne. Jest to metoda spopularyzowana przez Berta Hellingera, polegająca na tym, że ustawia się obcych ludzi symbolicznie na miejscu członków rodziny pacjenta. Co najdziwniejsze, każda z osób faktycznie ma takie uczucia jak krewny, którego reprezentuje. Zjawisko to nie jest do końca wyjaśnione, ale nie ulega wątpliwości, że jest prawdziwe. Pacjentem, którego rodzinę symbolicznie ustawiał Rudzki, był niejaki Henryk Telak, człowiek ciężko doświadczony przez życie – jego nastoletnia córka popełniła samobójstwo, a syn jest śmiertelnie chory. Sesja przebiegała dość burzliwie, była pełna emocji. Wbrew zasadom Hellingera została przerwana nie wypowiedzeniem przywracających równowagę zdań uwalniających, ale rozejściem się uczestników. Henryk nie zszedł następnego dnia na śniadanie. Wkrótce jedna z pozostałych uczestniczek sesji odnajduje jego ciało. Został on zamordowany w dość brutalny sposób (lub popełnił samobójstwo – taka wersja jest również rozważana)- zginął od ciosu rożnem w oko.
Śledztwo prowadzi prokurator Teodor Szacki. Pierwszymi podejrzanymi są oczywiście pozostali uczestnicy sesji oraz sam psychoterapeuta. Nikt się nie zdradza, nie popełnia błędu, więc prokuratora czeka twardy orzech do zgryzienia. W pewnym momencie wydaje się, że dochodzenie utkwiło w martwym punkcie i trzeba je będzie umorzyć z braku dowodów. Sytuacja zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdy odnaleziony zostaje dyktafon ofiary. Zawiera on ważne nagrania. Dowiadujemy się, że Rudzki kazał mu w ostrych słowach wyłączyć dyktafon. Słyszymy też, że po sesji zastanawiał się, czy nie ma halucynacji. Wkrótce z taśmy odzywa się głos nastoletniej dziewczynki, która mówi do Telaka zdania w stylu: „Tęsknię za tobą, tatusiu”. Czyżby z zaświatów przybył duch córeczki (która, jak pamiętamy, popełniła samobójstwo)? Ostatnie nagranie jest nie mniej wstrząsające. Otóż mówi on, że po sesji zrozumiał, iż jest odpowiedzialny za śmierć swego dziecka i chce popełnić samobójstwo. Mamy więc nowe tropy. Może to jednak terapeuta maczał palce w jego śmierci? A może to rzeczywiście było samobójstwo? Sprawdzenia wymaga też głos „ducha”. Okazuje się, że pasuje on do jednej z uczestniczek sesji, która wcielała się w postać córki ofiary. Ta twierdzi, że jej wspomnienia z wieczoru kończą się na umyciu zębów przed spaniem. Czyżby tak bardzo wczuła się w rolę, że zrobiła coś, czego świadomie nie zapamiętała? A może obce emocje zbyt mocno odczuł któryś z pozostałych uczestników terapii? Analiza taśmy wideo z nagraniem sesji, którą Rudzki udostępnił prokuratorowi, nasuwa nowy trop. Otóż Telak patrzył cały czas w stronę jakiegoś człowieka, którego… nie było! Kogo więc brakowało? Co to za tajemnicza postać, która pełniła ważną rolę w życiu ofiary? Być może tropem są znalezione przy nim kupony totolotka, w których powtarzają się pewne liczby. Trzy z nich są związane z samobójstwem córki (dzień, miesiąc i data). Pozostałe układają się w rok 1978 lub 1987. W rocznicę czyjej śmierci dziewczyna zdecydowała się na ten desperacki krok? Przypuszczenie, że właśnie tak było, wiąże się ściśle z teorią Hellingera zawartą na kartach książki – w skrócie: czasem dziecko bierze winę któregoś z przodków na siebie, odpokutowuje nie swoją zbrodnię.
Tak rozpoczyna się książka „Uwikłanie”, której autorem jest Zygmunt Miłoszewski. Trzeba przyznać, że zaczyna się trzęsieniem ziemi, a później napięcie już tylko rośnie. Lektura niezwykle przyjemna i wciągająca nie tylko dla osób pasjonujących się powieściami kryminalnym, ale również psychologią (osobiście niezbyt się interesuję ani jednym, ani drugim, ale przyznaję – „Uwikłanie” mnie wciągnęło).
„Nie można być nieuwikłanym” – mawiał Hellinger – i to zdanie mogłoby być mottem całej książki. Teodor Szacki – prokurator, główny bohater książki – zgłębiając sprawę morderstwa, odkrywa kolejne dna. On, skromny pracownik budżetówki, staje wobec „czerwonej pajęczyny”, wszechpotężnego świata przestępczo-biznesowego zakorzenionego w czasach PRL. Trzeba przyznać, że Miłoszewskiemu udał się ten bohater: zmęczony i zniechęcony 35-latek, pragnący przeżyć jeszcze w życiu jakąś przygodę. Co ciekawe, bezkompromisowy prokurator z czasem dochodzi do wniosków podobnych jak psychoterapeuta Bert Hellinger. Zamiast potępiać zgodnie z paragrafem prawa, potrafi zrozumieć sprawców zbrodni, wybiera mniejsze zło, a nie całą prawdę. Imponuje kryminalne przygotowanie Miłoszewskiego (przedstawienie pracy prokuratora w Polsce), misterna intryga i świetnie budowane warszawskie tło. A skala uwikłania i bezradność wobec zła, przed którym staje Szacki – budzi grozę i trzyma w napięciu do ostatniej strony.
2_zm_ziarno_prawdyJest lodowata wiosna 2009 roku. Prokurator Szacki nie pracuje już w Warszawie, pożegnał się z przeszłością, karierą i rodziną, by przenieść się do Sandomierza. Miał zacząć nowe wspaniałe życie, a został samotnym i budzącym nieufność obcym. Rozgoryczony Szacki prowadzi śledztwo w sprawie dziwacznego morderstwa, którego ofiara to sandomierska działaczka społeczna, kobieta szanowana i ceniona, o nieskazitelnej reputacji. Dostał to śledztwo tylko dlatego, że jako jedyny nie jest powiązany z denatką. Szybko dowiaduje się, że małe miasto może mieć wielkie tajemnice. Powracają dawne winy i zbrodnie, w XXI wieku odżywają antysemickie przesądy i legenda o krwi; histeria i psychoza skutecznie ryglują wszystkie drzwi i usta. Wśród zagadek i kłamstw prokurator próbuje odnaleźć ziarno prawdy.
W drugim tomie przygód prokuratora Szackiego tłem stają się stosunki polsko-żydowskie i związana z nimi pogmatwana i niezwykle drażliwa kwestia historii. I choć głównym tematem powieści jest kryminalne śledztwo dotyczące serii morderstw, to znów, podobnie jak w „Uwikłaniu”, historia dogania rzeczywistość i odciska na niej piętno. Przy prowadzeniu śledztwa główny bohater powieści, prokurator Szacki natyka się i na młode grupy skinów skandujących głupie, podszyte antysemityzmem hasła, i na dziennikarkę niewymienionej z nazwy gazety, której „nie jest wszystko jedno”, starającej się za wszelką cenę powiązać morderstwa z charakterystyczną (według niej) nienawiścią Polaków do wszystkiego co związane z kulturą żydowską.
Kluczem do zrozumienia powieści jest postać niezwykłego rabina, który bez cienia zawahania przyznaje, że w przedwojennej Polsce antysemityzm rzeczywiście istniał. Jednak przyznaje on, że po wojnie to Żydzi ochoczo wstępując w szeregi Urzędu Bezpieczeństwa i ówczesnej władzy skutecznie pomogli wzbudzić do siebie niechęć nawet po Holokauście. Że antykomunistyczna partyzantka miała słuszne pretensje wobec ówczesnej władzy, a z drugiej strony, że nie zawsze ta słuszność szła w parze z wzorcowym zachowaniem. Słowem – że świat nie jest biało-czarny, a dzisiejsze próby zaszufladkowania rzeczywistości zgodnie z wyznawanymi poglądami nie służą niczemu dobremu. Także śledztwu prokuratora Szackiego.

[…]

[…]

3_zm_gniewJest zimna i ponura jesień 2013 roku. Tym razem Szacki przeniósł się do miasta 11 jezior (i gwarantowanego reumatyzmu) – do Olsztyna, gdzie żyje z nową kobietą, chłopczycą zwaną Żenią, i nastoletnią córką Helą. Jak refren snują się przez miasto mgła i marznąca mżawka. Ciemno i brzydko jak cholera – historia konsekwentnego szpecenia stolicy Warmii (i jej permanentne zakorkowanie) to poboczny, ale ważny wątek książki. Szackiego wkurzają lokalni patrioci, zachwalający uroki miasta. To przedwcześnie zdziadziały, niesympatyczny mizantrop, który żałośnie próbuje udawać twardziela, pijąc czarną kawę bez cukru zamiast ulubionej – ze słodką śmietanką. Nudzi się, bo zamiast skomplikowanych śledztw prowadzi pogadanki dla młodzieży o tym, że należy walczyć z przestępczością i przemocą. Nudzi się aż do chwili, gdy w starym schronie przeciwlotniczym zostaje znaleziony ludzki szkielet. A dokładniej, gdy okazuje się, że mimo iż kości są dokładnie wypreparowane z resztek ciała i całkowicie wyschnięte, wcale nie pochodzą z czasów wojny. Ich właściciel jeszcze tydzień wcześniej był nieźle prosperującym właścicielem olsztyńskiego biura podróży. Mężczyzna został rozpuszczony w ługu. Żywcem. A małomówna wdowa nie okazuje szczególnego zdziwienia, choć żadnych ponurych rewelacji na temat nieboszczyka też nie ma do zakomunikowania. W dodatku okazuje się, że szkielet zawiera też kości kilku innych denatów.
„Gniew” to ostatni tom trylogii o prokuratorze Szackim. Z pewnością jest najbardziej dojrzały, mądry, mocny, gorzki, rozliczający się po raz kolejny ze współczesną Polską. Jednocześnie najbardziej mroczny, ale i – co wydaje się niemożliwe, a jednak – najzabawniejszy. Po przeczytaniu ostatniej części trylogii z prokuratorem Teodorem Szackim, dochodzę do wniosku, że pod sztafażem trylogii kryminalnej autor ukrył przenikliwą, ostrą, zabawną trylogię o Polsce – poszczególne tomy jako części całości zyskują nowy wymiar, brzmienie i ten kontekst działa zdecydowanie na korzyść każdej z nich – warszawskiej, sandomierskiej i olsztyńskiej.
Znak rozpoznawczy książek Miłoszewskiego o prokuratorze Szackim (oprócz wciągającej intrygi kryminalnej, rzecz jasna), to spora nadwyżka problemowa poruszająca aktualne i kontrowersyjne tematy. W „Uwikłaniu” mamy więc obszerny wątek nierozliczonych zbrodni esbeckich, co wywołało oczywiście „spór” o prawicową wymowę powieści, a zwłaszcza o zawartą w niej apoteozę dzielnych, ideowych chłopców z IPN-u. W „Ziarnie prawdy” pisarz zmierzył się z tematem polskiego patriotyzmu i antysemityzmu, skutecznie też oszpecił przesłodzony – za sprawą serialu „Ojciec Mateusz” – wizerunek Sandomierza. Włodarze miasta ponoć pogniewali się na Miłoszewskiego. W ostatnim zaś tomie trylogii autor bierze na warsztat przemoc w rodzinie (dziwnym trafem – bardzo aktualny ostatnio temat) i skutecznie zniechęca do kolejnego miasta – wiecznie zakorkowanego Olsztyna. Do tego zaś mnóstwo złośliwości na temat związków damskich-męskich, polityki, dziennikarzy i polskiej, szarej rzeczywistości. Jak dla mnie – to jedne z najlepszych momentów w książkach Miłoszewskiego.
Podsumowując – jest to naprawdę udana trylogia, niestety z jednym zastrzeżeniem – zakończeniem. Im bardziej ostatni tom trylogii („Gniew”) wciągnął mnie na początku, tym bardziej rozczarowało zakończenie.

2014-05-14

Cytat na dziś.

Filed under: cytat na dziś — staruszek @ 11:43:37
Tags: , , , ,

– O tym nie wiedziałem. Zawsze mi się wydawało, że tam, na zewnątrz, mają pieniędzy ile chcą.
– Nawet jeśli tak jest, to większość wydają na pornografię, wodę z cukrem i bomby. Na akceleratory zostaje niewiele.

2014-04-14

Cytat na dziś.

Filed under: cytat na dziś — staruszek @ 18:18:08
Tags: , , , ,

Tak, białowłosy heros Temidy nienawidził mediów szczerze. Z wielu różnych względów. Na pewno dlatego, że były niemiłosiernie, boleśnie, do krwawych torsji nudne i przewidywalne. Na pewno dlatego, że w żywe oczy kłamały i konfabulowały w zależności od potrzeby chwili, żonglując faktami tak, aby pasowały do z góry założonej tezy. Na pewno dlatego, że wypaczały obraz świata, nadając każdemu marginalnemu ekstremum cechy normy i trendu, bo tylko wtedy margines zyskiwał rangę, która usprawiedliwiała międlenie czegoś nieistotnego dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Ale to wszystko byłoby jeszcze do zniesienia, pod warunkiem, że włożyło się media do szufladki z rozrywkami dla zaburzonych emocjonalnie. Ktoś lubi oglądać mecze piłki nożnej, ktoś inny pornosy ze zwierzętami, a ktoś TVN24 – ot, różni ludzie, różne pasje.
I gdyby Teodor Szacki nie był prokuratorem, pewnie skatalogowałby dziennikarzy obok miłośników dogadzania labradorom i zapomniał o sprawie. Niestety tyle razy w jego śledztwach namieszali debile krzyczący o prawie obywatela do informacji, tyle razy rozdmuchiwanie najbardziej sensacyjnych i krwawych aspektów sprawy mieszało świadkom w głowach, tyle razy mimo próśb i błagań publikowano fakty, które cofały śledztwa o tygodnie lub miesiące – że gdyby dobry Bóg zwrócił się do Szackiego z pytaniem, która grupa zawodowa ma znienacka wyparować, nie wahałby się ani chwili.

Następna strona »

Stwórz darmową stronę albo bloga na WordPress.com.