staruszek 2.0

2015-05-08

Steven Erikson – Dom Łańcuchów

mkp_dl„Dom Łańcuchów” – kolejny tom Malazańskiej Księgi Poległych – jest wyraźną kontynuacją wydarzeń na skalę światową, które rozpoczęły się w poprzednim tomie, zaś starcia między ascendentami i przygotowania do zakrojonego na wielką skalę konfliktu są tłem dla kontynuacji „Bram Domu Umarłych” i prób odbicia Siedmiu Miast z rąk armii sha’ik.
Początek, podobnie jak w poprzedniej części serii, wydaje się być oderwany od całej reszty. Przynajmniej do czasu, w którym potężny wojownik toblakai zamiast ciągłej walki z ludźmi postanawia przyłączyć się do Tornada i staje się osobistym strażnikiem bogini Apokalipsy. Chodzi oczywiście o towarzysza Leomana od Cepów, który przelotnie pojawił się w „Bramach Domu Umarłych”. Tutaj Erikson przemienia go z bohatera epizodycznego w jedną z głównych postaci – poznajemy pełną historię jego wędrówek i kilka niejasnych sugestii dotyczących starożytności jego rasy. Co więcej, Karsa Orlong został również wplątany w potężny konflikt między ascendentami, lecz, na podobieństwo wielu innych bohaterów, których spotkał ten wątpliwy zaszczyt, nie zaakceptował swojej roli.
Poruszająca historia Karsy Orlonga – Erikson zdaje się wreszcie nieco głębiej zarysowywać postać – zręcznie łączy się z wątkiem wewnętrznie skonfliktowanej armii Apokalipsy ukrywającą się za zasłoną Tornada w samym sercu Raraku. Nowa przywódczyni, Felisin, stopniowo zaczyna ulegać sile bogini Tornada i tracić swoją własną osobowość. Tymczasem towarzyszący jej Hebroic Lekki Dotyk nękany jest niepokojącymi wspomnieniami nefrytowego giganta; były sługa Dzika Lata nie może się pogodzić z wygnaniem, na które sam skazał swojego pana ani z zajęciem jego miejsca przez nowego ascendenta. Mamy też do czynienia z nowymi bohaterami, spośród których jedynie tajemniczy L’oric, wielki mag, zaczyna odgrywać istotną rolę w opowieści. Jednak armia Apokalipsy nie jest jednolita – nawet fanatyzm i pragnienie wyzwolenia się spod malazańskiej dominacji nie uczyniły wszystkich bezmyślnymi i posłusznymi Felisin wojownikami. Choć z początku nie sposób tego dostrzec, nad Raraku rozciągnął swoje macki Okaleczony Bóg pragnący stworzyć swoją własną armię wyklętych, odrzuconych i, nomen omen, okaleczonych. I tym razem dostajemy kilka dość obrzydliwych pomysłów, które nadają odpowiedniej realności szalonemu bogu i jego równie spaczonym sługom.
Było to już widoczne we wcześniejszym tomie, ale dopiero teraz widać to wyraźnie, że Erikson stopniowo odchodzi od prezentowania czytelnikowi bogactwa swojego świata na rzecz bohaterów. Jest to bardzo dobra zmiana – nie dlatego, że nie wierzę w jego umiejętności kreowania fascynującego uniwersum (co zresztą pokazuje nadal w „Domu Łańcuchów”, przedstawiając chociażby wędrówkę pewnego T’lan Imassa i Tiste Edur przez zapomnianą grotę w pogoni za nieumarłymi renegatami), ale dlatego, że wydarzenia dojrzały wreszcie do tego, by skupić się właśnie na postaciach dramatu i nadać im nieco więcej indywidualnych cech.
Udaje mu się to w przypadku Karsy Orlonga, nieco gorzej wychodzą próby pogłębienia relacji między Crocusem (występującym tu pod nowo przybranym imieniem Nożownik) a Apsalar, podobnie dzieje się też w przypadku relacji między malazańskim magiem i członkiem Szponu – Perłą – a wojowniczką Czerwonych Mieczy, Lostarą Yil. Typ babochłopa reprezentowany zresztą przez Lostarę Yil świetnie wpisuje się w trend wyznaczony przez inne kobiece postacie tego samego typu (jedna i druga Przyboczna, Srebrna Lisica, Apsalar). O wiele realniej wygląda stopniowo powiększająca się przepaść między Felisin a Heborikiem czy kolejna silna przyjaźń między upadłym Imassem a odrzuconym Tiste Edur. Choć mężczyźni wydają się być o wiele bardziej faworyzowani przez Eriksona, to jednak nawet w opisywaniu ich silnych, męskich przyjaźni autor popada nie tyle w przesadę, co w brak realizmu i powtarzalność. Co prawda na samym początku, przy opisie wyprawy Karsy i jego dwóch towarzyszy, mamy zaprezentowane dobrze zarysowane i wyraziste charaktery, lecz ta tendencja nie utrzymuje się przez resztę powieści.
A szkoda, bo na scenę wraca kilku Podpalaczy Mostów, a „Dom Łańcuchów” łączy rozerwane wątki drugiego i trzeciego tomu. Skrzypek (pod nowo przybranym imieniem Struny) z radością wrócił w szeregi malazańskiej armii, która pod przywództwem nowej przybocznej ruszyła na Raraku, by uporać się z wielkim buntem. Nie zabrakło scen z radosnego żołnierskiego życia (z pojedynkami skorpionów urozmaicającymi długą wędrówkę przez Siedem Miast) i przedstawienia nam nowych, jakże charakterystycznych postaci (Flaszka, Koryk, Śmieszka, Tarcz). Owszem, to nie Podpalacze, ale wygląda na to, że sam Erikson doskonale czuje się właśnie w takich żołnierskich klimatach – nie po raz pierwszy podczas lektury jego cyklu towarzyszymy wędrującej armii. Nie po raz pierwszy dobrze się przy tym bawimy i nie po raz pierwszy zakończenie tej wędrówki okazuje się być zaskakujące.
Podsumowując, należy stwierdzić, że czwarty tom Malazańskiej Księgi Poległych spokojnie wytrzymuje porównanie z poprzednim tomem, w niektórych miejscach zaś go przewyższając (opis wędrówki Karsy Orlonga). Erikson pisze dużo i szybko. I nadal jest to ten sam Erikson – pasjonujący, piszący lekko, pełen wszystkich zalet, do których zdążyliśmy się już przyzwyczaić w ciągu trzech poprzednich tomów.

2014-01-03

Steven Erikson – Wspomnienie lodu

Steven Erikson - Wspomnienie loduW kolejnym tomie „Malazańskiej Księgi Poległych” Erikson zadziwia po raz kolejny. Przede wszystkim „Wspomnienie lodu” (bo taki tytuł nosi tom trzeci) jest lepszy od dwóch poprzednich razem wziętych. Poza tym widać wyraźnie, że autor pisze – za co cześć mu i chwała – mając w głowie plan. Metodycznie wyjmuje z kieszeni fakt za faktem zadziwiając pomysłowością i głębią spojrzenia. Chociaż to wspaniałe i zaskakujące zarazem, że „Malazańska Księga Poległych” zdaje się być dziełem już dawno w głowie pisarza powstałym i wypieszczonym, to niezwykłe jest jednak to, że Erikson wyrzuca z siebie te wszystkie pomysły, zalewa wręcz nimi czytelnika i zupełnie się nie przejmuje, że to dopiero trzeci tom z dziesięciu.
„Wspomnienie lodu” rozpoczyna się z pozoru pozbawioną znaczenia historią sprzed setek tysięcy lat, tuż przed rytuałem T’lan Imassów, który uczynił tych zwyczajnych „ludzi” nieśmiertelną rasą poświęconą tylko jednemu celowi – wojnie. Tak naprawdę, mimo znaczącej roli odgrywanej przez samych Imassów, aż do samego końca ciężko dopatrzeć się w fabule powieści (rozgrywającej się kilka miesięcy po „Ogrodach Księżyca” i równolegle z „Bramami Domu Umarłych”) powiązań z tym wstępem. Gdy je w końcu odkrywamy, są one wyjątkowo zaskakujące, spinające ciekawą klamrą stylistyczną historię sprzed eonów z krwawą wojną toczoną przez Dujeka i jego sojuszników przeciwko tajemniczemu imperium Pannion Domin.
Książka w interesujący sposób łączy losy pojedynczych postaci, które wydają się nie mieć większego znaczenia dla fabuły (początkowe pojawienie się Zrzędy i jego tajemniczego pracodawcy), w większy i miejscami iście epicki wymiar całego cyklu i wielkiej wojny, której zapowiedź możemy dostrzec na samym początku tego tomu. I nie chodzi tu o konflikt Malazańczyków z Pannion, ale coś na skalę światową. Tarcza Kowadło, jeden z dowódców kompanii najemników oddanych Dziczemu Bogu, staje się postacią kluczową nie tylko dla zmiany wśród ascendentów (powiązanej z wydarzeniami wywołanymi przez Hebroica w tomie poprzednim), ale też dla T’lan Imassów. Tymczasem Zrzęda, strażnik karawanowy, zupełnym przypadkiem trafia do oblężonego miasta i, mimo swojego wrodzonego sceptycyzmu, przeradza się w kolejnego bohatera (po Paranie i Tocu), który zgoła nieświadomie stał się „przedstawicielem” jednego z nowych bogów (i znowu odwołanie do poprzedniego tomu). Również dla Toca Młodszego, poza wyjątkowym towarzystwem T’lan Imassa i Pani Zawiść, Erikson przewidział udział w zmianach w panteonie. Oprócz tego na scenę powraca wielu starych bohaterów z Podpalaczami Mostów na czele.
Bohaterów jest wielu, a wszyscy zwyczajni niezwyczajni. Bo tymi, których oczy są dla nas bramą na świat, są zwykli ludzie, którzy mieli jednak nieszczęście wpakować się w niezwykłe wydarzenia. Pchają swoje życiowe taczki, robią, co muszą, czasem – jeżeli mają dużo szczęścia – to co chcą i próbują wytyczyć sobie drogę pośród wydarzeń. Erikson życia im nie ułatwia, wielu zaś (w tym paru głównych) nie oszczędza – cykl nie nazywa się „Malazańską Księgą Poległych” przez przypadek. Po raz kolejny też bardzo zręcznie stworzył barwną mozaikę wydarzeń, charakterów i miejsc, w kilku przypadkach prezentując naprawdę nadzwyczajne pomysły (wygłodniała armia Pannion, Dzieci Martwego Nasienia, ryzykowne targi Szybkiego Bena z Okaleczonym Bogiem czy jedna z końcowych scen z udziałem Tarczy Kowadła i zastępów T’lan Imassów).
Dwa poprzednie tomy „Malazańskiej Księgi Poległych” były niezłe (chociaż drugi znacznie lepszy). Jednak cały cykl wskoczył na wyższe obroty dopiero we „Wspomnieniu lodu”, kiedy to Erikson postanowił objawić nam sens i przeszłość stojącą za jego Domami i Grotami, kiedy wyjaśniło się, czym jest Sen Pożogi i kiedy… litościwie pominę resztę, coby oszczędzić spoilerów. Do tej pory były to jedynie pomysłowe szczegóły, miłe i zręczne, ale raczej przyprawy, niż fabularne mięso. Objawienie doprawdy zapiera dech w piersiach. Szczegółów, jak już wspomniałem, nie podam, przeczytajcie sami. Wypada tylko mieć nadzieję, że Erikson sobie z tym wszystkim poradzi w kolejnych tomach.

Blog na WordPress.com.